Jastek Telica Jastek Telica
881
BLOG

Fenomen popularności Komorowskiego. Ostrzegam, sceny drastyczne

Jastek Telica Jastek Telica Rozmaitości Obserwuj notkę 3

Wyłącznie dla ludzi o mocnych nerwach.

Czytacie na własne ryzyko.
Wszelkie pozwy ze względu na zawarte ostrzeżenie sąd oddali. Nikt was nie zmuszał. Obwiniajcie siebie. Do mnie skarg nie zanoście, wszak ostrzegałem.

Przykłady są niedoskonałe.
Żadne to odkrycie. Chyba, że Komorowski by je wygłosił, on prawdy znane przedszkolakowi tak przedstawia, jakby nikt o nich nie słyszał.
Uwielbia wyważać otwarte drzwi.
Takiego jednak, o banalnym słówku przyzwoitość, wam nie powie. Bartoszewski, który tym określeniem wyciera sobie gębę częściej niż suchotnik ślinę z ust, rozumie, że polega ono na zwracaniu się do grupy społecznej, która Polskę traktuje jako bezcenne dziedzictwo, co do potomków powinno trafić w stanie nienaruszonym, per: „bydło”.
Jednak nie mamy nic więcej jak słowa.
Przykład także nierzadko mija się w opisie konkretu. Ale nie darmo Ezop bajając o zwierzętach, miał na myśli ludzi. I widzicie, dziw, bo on jednakże nie obrażał ziomków, jak taki „profesor” bez studiów. Albo to sprawa formatu człowieka, albo używanej formy literackiej, albo trudny do wyjaśnienia fenomen.

By sprawę tematu notki wyjaśnić przedstawię to, co znam z autopsji. Wykorzystując swoją klasę licealną. „b”. Wiecie jak się mówi „b” jak barany.
Ten kto użył tego określenia jako pierwszy, był prorokiem.
Największym.
Antycypował moją klasę licealną.

Jacy byliśmy, opiszę na paru przykładach.

Zdarzyło się tak, że pewnego razu zostaliśmy wezwani przez dyrektora na dywanik. Właściwie przez wicedyrektora, bo główny – jako partyjny nominat takimi pospolitymi sprawami się nie zajmował. On tylko wygłaszał apele do pierwszoroczniaków i maturzystów, oraz stawał na czele naszej szkoły w pochodach pierwszomajowych.
Wicedyrektor rozjuszył się. Miał powód. Ochrzaniał nas za ucieczkę z lekcji. Chłopcy stali na czele, dziewczyny kryły się za naszymi plecami. Och, bynajmniej nie dlatego, że byliśmy tacy rycerscy. Nic bardziej błędnego. Sprawa polegała na tym, że w nas wicedyr nie umiał wywołać strachu, choć się odgrażał. Dziwił się, że tak mu słabo idzie, bo zwykle wzbudzał grozę.
W środku naszego szeregu znajdował się Paweł, kibic. Zawsze z szalikiem na szyi w barwach klubowych, wtedy też. Paweł charakteryzował się bardzo poważnym wyrazem twarzy. Zawsze. Wiecie, kilka lat później na jakimś rodzinnym weselu tańczył z matką. Jakiś taki daleki kuzyn zwrócił się do niego następująco:
- Pana żona dobrze się trzyma.
Ale na dyrektorskim dywaniku Paweł uśmiechał się od ucha do ucha. I ten wściekły pedagog widząc tak oczywisty grymas, a biorąc go za brak szacunku, bo uczeń jako winny, powinien się garbić ze strachu, zawrzał:
- A ty czego się śmiejesz?
- Bo ja nie uciekłem –odparł Paweł.
Myślicie, kibol, a został, dziw, chuligan. A nawet jeśli nie chuligan, to jednak taki cokolwiek do draki pierwszy. Ostatni nie był.
A nie uciekł.
Dyrowi szczęka opadła.
I trwał tak w zdumieniu.

Ale czemu Paweł nie uciekł?
Rzecz w tym, że nie tylko Paweł, bo żaden facet, dlategośmy tak dzielnie stali w pierwszym szeregu, nie bojąc się nic.
Wzięło się stąd, że wydarzenie to miało miejsce w poniedziałek, akurat pod koniec roku szkolnego. Tego dnia wypadła polowa zajęć, pozostały dwie godziny przysposobienia obronnego i chemia. Było popołudnie, niewczesne, bo już po trzeciej. My wynudzeni, rozczarowani, bo świat nas skrzywdził. Szczęściarze na wycieczkach, my – skazańcy, w szkole.
Niesprawiedliwość losu.
Z braku lepszych pomysłów, wpadliśmy na typowy, czyli by zwiać z lekcji. To znaczy chłopcy wpadli. Ale dziewczyny przystały. Z takim zastrzeżeniem, że wracamy na chemię.
Czysty nonsens, bo z chemii mieliśmy zaplanowaną klasówkę. To po co wracać?
A p. o. lubiliśmy. Wkładaliśmy maski pegaz, a wtedy wyglądaliśmy jak kretyni. Co bardzo nas bawiło. Nie dlatego, że każdy z nas osiągał zgodność tego, co na zewnątrz, z tym, co w środku. Śmiać się z siebie, to było niedostępne dla każdego z osobna, ale z drugiego, wyglądającego jak przygłup już tak. Ponadto nauczyciel zapoznawał nas z bronią, dostawaliśmy do rąk granaty, by nimi ciskać. Dowiadywaliśmy się też o cudownym zastosowaniu atomu, czyli o tym jak ludzie umierają w okropnych mękach, a Ziemia nareszcie przestaje istnieć.
Takie wizje bardzo poruszały naszą wyobraźnię.
Co tu wiele gadać, lubiliśmy to.
To czemu mielibyśmy wiać?
Ale dziewczyny żądały niezrozumiałego powrotu na chemię.
Tośmy zaplanowali numer. Poszliśmy, ale my wróciliśmy. One też, ale dopiero na klasówkę.
To było chamstwo, nie ma co ukrywać.
Ale dzięki niemu dyrowi kopara opadła i machnął na nas ręką.
Czasami ludziom w nietypowych sytuacjach brakuje słów. Taka go właśnie spotkała. Grzeczne dziewczynki zerwały się z lekcji, a urwisy nie.

Myślicie, żeśmy rozumu nabrali po tym doświadczeniu?
My?
Byliśmy nastolatkami, wiedzieliśmy wszystko, co trzeba, ignorując starych, bo wiekowi i głupi.
W trzeciej klasie zorganizowaliśmy wycieczkę. Wiedząc, że na wychowawczynię liczyć nie możemy, załatwiliśmy wszystko. Co do punktu. Ale lato szło, my po jakimś nudnym filmie, na resztę lekcji postanowiliśmy nie wracać, chyba dwie były, a może tylko jedna. Zostaliśmy ukarani. Wychowawczyni oświadczyła, że nie jedziemy, nasza wycieczka dostała się innej klasie.
Wybrańcy losu bawili się zamiast nas.
Myślicie, że grono pedagogiczne poparło naszą wychowawczynię? W zwykłym przypadku może tak by się stało, czyli w takim, ze konsekwencje dosięgłyby tylko winowajców. Ale nie, ci nauczyciele oberwali rykoszetem. My zostaliśmy, a oni z nami na karku, chcąc nie chcąc. A nastroje mieliśmy wyjątkowo podłe.

Sposób na nas znalazła wicedyrektorka. Uczyła historii. Tak sobie ułożyła grafik, że jej lekcje były naszymi ostatnimi. Dwie godziny tygodniowo. Spotykaliśmy ją raz na pół miesiąca. Z pozostałych godzin byliśmy zwalniani, pod warunkiem, że sami zrobimy odpowiednie notatki.
Akurat!
Co prawda w moim przypadku, o tyle nie miało to znaczenia, że historię kochałem namiętnie, zatem przed rozpoczęciem roku szkolnego podręcznik sam przerobiłem wielokrotnie. Nie wspominając o pochłanianych narkotycznie książkach historycznych.
Taki feblik.
Którego reszta moich koleżanek i kolegów była pozbawiona, a mój zapał traktowała jako dziwactwo. Korzystne czasem, bo na historii miewała spokój. Zresztą ja ze swej strony o nich też myślałem jako o dziwakach.
Trzeba tu sprostować od razu to, co napisałem powyżej. Właściwie to nie odbywała się nawet jedna historia z czterech zaplanowanych, a z ośmiu. Kiedy mogliśmy skarżyliśmy się bowiem na naszą wychowawczynię za to, że jest dziecinna i nie rozumie młodzieży, a wicedyrektorka nas wysłuchiwała, stając się takim zastępczym wychowawcą.

Nauczyciele nie mieli z nami lekko. Taka od geografii, Herod baba, twarda jak pięść, wobec naszej granitowej niezłomności wpadała w stany osłupienia, szczególnie kiedy brała dziewczyny do mapy. Mapa świata to zawsze standard, Ameryki po lewej, Afryka i Europa w środku, Azja i Australia po prawej. Chłopcy może nie nadzwyczajnie, ale jakoś się z grubsza orientowali. W kontynentach i państwach. Dziewczyny z niewiadomych powodów nie. Mając pokazać Saharę stały ze wskazówką biedne i nieszczęśliwe. Oczywiście, żeśmy podpowiadali. W takiej potrzebie nie pozostawia się nikogo samego.
- W Afryce. W Afryce – mruczeliśmy zasłaniając usta.
Myślę, że twarda pani i tak słyszała.
Ale wiecie, dziewczyny z niewiadomych powodów szukały tej Afryki wszędzie, także pośród oceanów i wysp. Dziwnym trafem nie w centrum.
Powinnyśmy szeptać:
- W środku.
Centrum zawsze się sprawdza.
Aleśmy wtedy na to nie wpadli.

Opowiadam tak, jakby te dziewczyny, to jakieś głupie były i do niczego.
Przeciwnie!
Kiedy po kilku latach spotykałem niektóre z nich, nie mogłem wyjść ze zdumienia, gdzie to ja oczy miałem, bo tu pierwszorzędne laski. I w swój rozum wątpiłem, bo one bardzo do rzeczy. Wyrobiły się.
Przestając zadawać się z nami.

Najgorzej to jednak miała polonistka.
Na pewno się nie dziwicie.
Dziewczyna po studiach. Ładna. Więcej niż ładna. I z ambicjami.
Oczywiście nie mieliśmy dla niej litości. Mordowaliśmy jej entuzjazm wrodzoną tępotą. Na lekcje do nas przychodziła pogodna. Przynajmniej przez długi czas. Doświadczenie jej nic nie uczyło. Ale po kwadransie każdych zajęć zaczynał ją szlag trafiać. Bezmiar niezrozumienia i tępota dobijały.
Wściekała się.
Dwie dziewczyny znalazły sposób. Same się zgłaszały do odpowiedzi. Spryciary. Bzdury wygadywały, bo nasze koleżanki do przedmiotów humanistycznych podejścia nie miały, ale te dwie, jako ochotniczki, później miały spokój.
Wyjątkowo skuteczna strategia przetrwania. Każdy o takim chwacie powie: dureń, ale z dobrymi chęciami.
Z chłopakami inaczej.
Z naszej dziewiątki w dwóch pierwszych klasach, a później ósemki w dwóch kolejnych, coś do powiedzenia miałem ja, bo taki był ze mnie fenomen, że poza książkami historycznymi czytałem także wszelkie inne, oraz Kwak. Kwak to nawet się zgłaszał, bo jako harcerz wyrobił w sobie zachowania prospołeczne.
Ja byłem mroczny.
Skupiony na sobie, gdzie mi tam litować się nad niedolą ładnej panienki, tej ofiary naszej głupoty – polonistki, gdzie mi tam pomoc kolegom i koleżankom, od których swoją aktywnością oddalałbym męki interpretacji Mickiewicza i Reja, nie wspominając już o takim Wyspiańskim.
Nie byłem harcerzem.
Byłem mroczny jak bezgwiezdna noc na dnie studni głębokiej na sto metrów.
W siebie zapatrzony.
Czyli egoista.
Typowy nastolatek.
Na polskim ochota do gadania przyszła mi dopiero w klasie maturalnej.
Bo będąc zły na cały świat, w ten sposób wykrzykiwałem swe rozgoryczenie.
Pani od polskiego przestała się wściekać, czując, że wreszcie do kogoś trafiła, co rozumie tę całą złość.

Piszę tak, jakbyśmy byli nieczułymi potworami. Niespołecznymi i bez serca.
Bynajmniej.
Wraz z Pawłem w piątki, szczególnie na niemieckim i matematyce zajmowaliśmy się zdobywaniem gazety. Popołudniówki, która wtedy zaczęła się ukazywać, z miejsca stając się obiektem powszechnego pożądania. Gazety czytano, dziw dziś niespotykany, przed kioskami ustawiały się długie kolejki. Zdobycz dostarczaliśmy nauczycielom, którzy nas na tę okoliczność zwalniali. A Paweł pewnego razu wykazał się niebywałym altruizmem, takiemu jednemu cierpiętnikowi kupując bodajże wodę brzozową, albo inną perfumowaną, a stało się to dlatego, że gościu sam nie mógł. On tak Pawła zagaił:
- Panie, kup pan, bo mi nie sprzedadzą.
Paweł pełnoletni nie był, ale mało kto by w to wtedy uwierzył. To taki typ, co się nie zmienia.
W każdym razie, że gościowi nie chciała kioskarka sprzedać, to oczywiste, bo jechało od niego na metry.
Paweł spełnił dobry uczynek.
A biedak na miejscu wypił, od razu kolorków nabierając. Z grubsza fioletowych.
Zaś na wspomnianym niemieckim nigdy nauczycielce, która pozwalała nam na wszystko, nie przeszkadzaliśmy w przeprowadzaniu zajęć. Prawie jak trusie siedzieliśmy, poza tymi, którzy uczyć się chcieli, kilka dziewcząt i Kwak na pierwszych ławkach. Ci pytali i skrobali. A my jak myszki spisując lekcje, albo, szczególnie w piątki, rozwiązując krzyżówki, bo wtedy trafiały się najlepsze.
Nauczycielka jakoś nas akceptowała, a na pewno bardziej niż następujące po nas nadzwyczaj pilne roczniki. Kiedy ją odwiedzaliśmy (rusycystkę też i kilku innych nauczycieli), z oburzeniem nam wyjawiała:
- Wiecie, oni sobie ściągać nie dają – chodziło jej o tych nowych uczniów liceum.
Niebywałe! My ściągaliśmy ile wlezie, za punkt honoru mając pomaganie sobie nawzajem. Jeśli chodzi o tego typu aktywność, to nasze relacje społeczne rozwijały się wyśmienicie. Co prawda niekiedy w tym wskazywaniem opresji, tośmy strzelali Panu Bogu w okno.

Trzeba jednak wrócić do polonistki, by wreszcie jakoś wyjaśnić temat tej skrótowej notki.
Przez dwa lata jej ofiarą był Rogal. Rogal pochodził ze wsi i był burakiem. Nie dlatego, że ze wsi. Rogal robił się bardzo czerwony na twarzy, kiedy się denerwował. A wyrwany do odpowiedzi na polskim denerwował się zawsze. Lotnością nie grzeszył, choć w szachy to mnie ogrywał.
Skubany! W podstawówce uczęszczał do klubu szachowego.
Po dwóch latach polonistka straciła zapał do dręczenia tego biedaka. Rogal denerwował się, ale nawet nie burczał. Wyjątkowo spokojny człowiek. A silny, że hej, to wiele umiał znieść. Może też nauczycielka zaczęła dbać o sterane nerwy. Wtedy jej ofiarą został Maciek.

Powiem tu teraz kilka słów o tym moim koledze.
Zdarzyło się, że we dwóch wybraliśmy się w Bieszczady na łażenie po dzikich szlakach. Zabrałem książkę. Dialogi Lema. Inny mój kumpel razu pewnego na studiach podczas egzaminu z filozofii dyskutował z egzaminatorem, że przebrnąć tego nie sposób.
Filozof przytakiwał. On też nie podołał. Znaleźli nić porozumienia, bo wcześniej jakoś dogadać się nie umieli.
A ja Dialogom poradziłem!
Ja byłem z Maćkiem w Bieszczadach.

Chełpię się tym jakby to było jakieś nadzwyczajne osiągnięcie, a ono niczym zwycięstwa astmatycznych Norweżek w biegach narciarskich. W obydwu przypadkach to jednak zasługa niesportowego wspomagania.

Wracam jednak do Maćka.
Razu pewnego podczas klasówki z biologii, notabene u naszej wychowawczyni, ale takiej klasówki specyficznej, bo testu, Maciek puścił bąka. Bardzo głośnego, za to niesmrodliwego. Wyjaśnił nam później, że chciał poprawić atmosferę.
Byliśmy spięci.
Bo wyjątkowo przygotowani do tego testu, do którego odpowiedzi poznaliśmy wcześniej. Każdy z nas miał zestaw poprawnych wyników wykropkowany na rękach, by ścigać łatwiej.
Zadziwiliśmy nauczycielkę dogłębną znajomością tematu.
Bardzo lubiliśmy takie testy. Zwykle udawały się one nam znakomicie.
Ot, taki fenomen.

Ale to biologia.
Na polskim inna sprawa. Gadać trzeba, to nie test z zestawem wyszpiegowanych odpowiedzi. Maciek na zajęciach z naszego rodzimego języka wykazywał się znajomością obcych kultur. Szczególnie greckiej. A właściwie spartańskiej. Jego odpowiedzi to był szczyt lakoniczności.
Nie odzywał się wcale.
Razu pewnego polonistka nie wytrzymała:
- Czego milczysz jak ten baran?– wykrzyczała.
Nie wzruszyła niezłomnej lakoniczności ucznia.
Dostał balona i siadł. Wtedy przemówił:
- Zabiję kurwę. Zabiję!– mamrotał pod nosem.
Nauczycielka nie słyszała.
My owszem.
I umieraliśmy.
Ze śmiechu.

Otóż ten Maciek tak niewymowny w sytuacjach kiedy mówić trzeba, upatrzył sobie dziewczynę z klasy. Edytę. W ten sposób zaplanował pozyskać jej względy, że po pewnej szkolnej imprezie odprowadzał ją do domu. Niezbyt daleko, nawet nie dwa kilometry, czyli dwudziestominutowy spacer mniej więcej.
Podpytywaliśmy później kumpla jak było.
W odpowiedziach wykazywał się wrodzoną sobie lakonicznością. Choć z nami wcześniej umiał gadać jak człowiek.
Edyta okazała się wymowniejsza. Powiedziała, że Maciek przemówił raz, pod jej klatką. Jego porażający tekst brzmiał:
- No to cześć.

Prawdę mówiąc byliśmy poruszeni strategią kumpla. Bo, wiecie, randka. Dziewczynie mus zaimponować, stanąć na głowie jak trzeba, błysnąć refleksem, rzucić jakiś żart, nie być jak taki niemowny tłuk. BAJEROWAĆ.
Metoda maćkowa okazała się tak zdumiewająco innowacyjna, żeśmy o podobnej nigdy nie słyszeli. Tośmy do kolegi zwrócili się, prosząc, by wyjaśnił, czemu tak nic nie gadał.
- Bo chciałem, by doceniła mnie za to jaki jestem naprawdę – usłyszeliśmy w odpowiedzi.
Za cud się miał.

Edyta nie doceniła.

Maciek miał coś z poety, więc dziewczynę zrozumiał jako „puch marny”. My będąc bardziej prozaiczni tłumaczyliśmy jej postępowanie nieco inaczej. I choć niewiasta dla faceta to istota skrajnie niepojmowalna, to brak entuzjazmu Edyty dla podrywu kumpla chwytaliśmy w lot.

Czego Maćkowi nie zdradziliśmy.
W końcu od czego ma się przyjaciół?

A teraz czas porównań.
Bronisław Komorowski na okrągło pokazuje, kim jest naprawdę. By nie rzec: w koło Macieja. Dowody rozliczne: słowne i obrazkowe.
Żenujące!
I co na to nasz naród? Ma z nim do czynienia, obserwuje te prysiudy godne gamoniowatego nastolatka i widać, że je aprobuje.
By użyć tu literackiego porównania, to odniosę się do Prusa i takiej sceny z Lalki. Wokulski tłumaczy Wąsowskiej istotę wiary mężczyzny. W kobietę, że ona dla zakochanego faceta jak ołtarz, więc jak ten ołtarz zachwycony kiedy pierwszy z brzegu łachmyta traktuje je jak krzesło, to widać nie ma się do czynienia z ołtarzem, a z krzesłem.
Powiem tak: choć kobieta to istota niezgłębiona, z jednej strony „puch marny”, z drugiej anioł, to prędzej ją zrozumiem niż Polaków.
Powiem więcej: ogarnia mnie zgroza, że mogłoby mi się to przytrafić.

nieistotny osobnik

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości