Jastek Telica Jastek Telica
376
BLOG

Star Wars VII – Kto czyim i nie czyim dzieckiem i czemu to ważne

Jastek Telica Jastek Telica Rozmaitości Obserwuj notkę 2

Można się wreszcie zacząć zajmować czymś naprawdę interesującym, skoro te mniej interesujące sprawy idą swoim torem, mniej więcej tak się układając (nie same z siebie oczywiście i tu trzeba podziękować tym, którzy tego pilnują), że przyszłość jawi się jaśniejsza i przejść do czegoś dawno dawnego i znajdującego się w odległej galaktyce.
Tu nadmienię, że części 1-3 wyjątkowo nie lubię. Nie dość, że są mało rozumne, to na dodatek wyjątkowo niedramatyczne. Bardzo trudno odbierać dzieło fabularne, któremu brak tej cechy. Świadectwem jest ostatnie dokonanie Wachowskich Jupiter: Intronizacja, który to film będąc wizualnie niezwykłym, w zasadzie oglądać się nie daje. Podchodziłem do niego kilka razy, nim wreszcie zmogłem. Cieszę się, że nie wybrałem się do kina, bo tego za jednym podejściem wytrzymać nie sposób. Podobnie z częściami 1-3 Gwiezdnych Wojen. Owszem w kinie zniosłem, ale sentyment z dawnych lat nie pozwolił inaczej, ale poza niezwykle barwną scenografią i niesamowicie wyreżyserowanymi scenami walk na miecze świetle, to cała reszta wywołuje ból zębów.
Choć ostatnio zdanie zmieniłem.
Choć nie całkiem do końca.
Po obejrzeniu tych części cyklu bolałem, że Lucasowi nie przyszło na myśl, że można dać nieco racji przeciwnikom Yody i całego zakonu Jedi. Że także wewnątrz niego można inaczej rozłożyć akcenty, chociażby ukazując konflikt, który przecież jakoś zasygnalizowany niepokornością Qui-Gona Jinna, i tu przygotowywać to całe pole dramatyczne, bez jakiego wszelkie opowieści marnie sobie radzą. A zatem niech upadek Anakina Skywalkera nie będzie spowodowany tylko przez niego samego, ale również błędy Jedi. Fajne by to było. Czy równie mocne jak w częściach 4-6? Nie wiem, one na czym innym przecież zbudowane. W gruncie rzeczy konflikcie wewnętrznym, gdzie Luke sprzeciwia się własnemu ojcu, broni siostry przed popadnięciem w zło, sam ponosi porażkę w grocie itp. Do tego trzeba będzie jeszcze wrócić, ale na razie o tych częściach nowszych, czyli poprzedzających Trylogię z lat 1977-83, a wcześniejszych, czyli nowszych. Bardzo to skomplikowane, ale tak już jest. Początek został pokazany po rozwinięciu.

Niestety zaczyn historii wypadł słabo. Jednakże ostatnio spotkałem się z bardzo ciekawym ujęciem tych pierwszych trzech części. Ktokolwiek choćby odrobinę liznął w temacie Gwiezdnych Wojen na pewno wie o co mi idzie, a mianowicie o to, że ten pajac Jar Jar Binks nie był aż takim durniem, bo był bardzo przebiegłym lordem Sithów bardzo umiejętnie głupotę udającym. Ktoś kto wpadł na taki pomysł musiał mieć głowę bardzo otwartą. Sama myśl wprost olśniewająca! Jeśli kogokolwiek ciekawi ten temat (a jednak dotąd o nim nie słyszał) może poszukać choćby na you tubie. Nie będę tegoż omawiał, bo po co i to wydłużyłoby i tak jeszcze bardziej ten niekrótki wywód, wskażę tylko na pewne niewykorzystane możliwości, które wykorzystać trzeba by było, skoro taki podobno był zamysł Lucasa.
Mianowicie:
Baran Jar Jar Binks ma być tym, kto powoduje zrodzenie miłości Anakina i Amidali. Bardzo to przebiegłe, ale ponieważ w tych naprawdę udanych częściach, mianowicie 4-6 konflikt rozgrywał się niejako wewnątrz, to czy nie lepiej byłoby na tym budować oś dramatyczną i np. dać odbiorcy do zrozumienia, że z tą miłością coś nie tak, czyli że jest po prostu narzucona? To takie więzy, które byłyby sztuczne, póki nie stałyby się prawdziwe. Mogliby o tym wspominać sami bohaterowie jako chociażby o przepotężnej sile, która ich ku sobie popycha, a jakiej oprzeć się nie mogą, sile, co łamie ich w środku ich własnych osobowości, sprzeciwia się normom w jakie wierzą itp. Czy to nie byłoby ładne? Och, bardzo by było! Na dodatek jakie dramatyczne. A wystarczyłoby kilka wstawek, tu i ówdzie rzucone słówko o rezygnacji i poddaniu się nieuchronnemu losowi. Tak być musi i z tym walczyć się nie da, a za tym wszystkim stoi gamoń Jar Jar Binks, który owo uczucie wpoił nieświadomym, bezbronnym dzieciom.

Tego wszystkiego jednak w dokrętkach nie ma. Lucasa znacznie bardziej bawiła scenografia i efektowne (to trzeba przyznać) pojedynki na miecze świetlne niż budowanie jakiejkolwiek dramaturgii. W gruncie rzeczy dlatego tych części oglądać nie mogę, włączam sobie od razu śmierć Qui-Gona Jinna i przecięcie na pół Dartha Maula, po co mam się dręczyć resztą, a nade wszystkim tym niezdarnym, pucułowatym Anakinkiem? Dramatycznie zły dobór głównego bohatera, a później też nie lepszy.

OK mamy już omówioną jedną kwestię, czyli miłość, którą wyzwala zło, by łatwiej kontrolować dobro. Przejdźmy jednak do jeszcze głębszej.

Głębsza jest taka, czy ten tłumok Jar Jar Binks nie jest przypadkiem kimś większym niż tylko lord Sithów, a np. nie takim mistrzem Palpatine’a? Od razu wskażę na słabe miejsce takiej argumentacji. Skądinąd wiemy, że imperator zabił swego mistrza po epizodzie pierwszym, dlatego debil Jar Jar Binks nie mógłby być mistrzem, a stąd, że rasa, nie gatunek, nie, bo aż rodzaj, a kto wie czy nie dalej (tu przydałby się jakiś wykład od biologa) nie może być kimś takim. Chyba, że jednak Lucas zmienił zdanie i w kanonie nie znajdą się takie pozycje, które nakazują myśleć, że Palpatine wykończył Dartha Plagueisa po wydarzeniach z epizodu pierwszego, a jednak znacznie przed nimi. Wtedy ten dekiel Jar Jar Binks jednakże mógłby się okazać Darthem Plagueisem. Czemu? A bo on umiał tymi jakimiś chlorianami tak operować, że one same tworzyły życie.
Są jeszcze inne przesłanki. Jeśli spojrzymy na tego osła Jar Jar Binksa, to zobaczymy, że chociaż on widoczny, to jednakże ukryty, a to przede wszystkim za sprawą tejże jakże widocznej głupoty. Nie on sprawuje władzę, podarowuje ją Palpatine’owi. W takim wypadku nie byłaby to naiwność, a przebiegły plan. Z innego zaś źródła wiemy, że Darth Plagueis ukrywał się w cieniu, na pierwszy plan wysuwając swego ucznia.
Czyli patrząc z takiej strony Darth Plagueis mógłby być Jar Jar Binksem, a nikt by tego nie spostrzegł.
Genialne!

Spyta tu teraz ktoś, a niby czemu to takie dramatyczne?

Przyznam, że samo w sobie żadne, ale jeśli ktoś przeczytał do tego miejsca ten wywód, to być może zwrócił uwagę na pewien ustęp o tym, że Darth Plagueis umiał tak posługiwać się tymi chlorianami, że one tworzyły życie. I to już bardzo dramatyczne jest, ale nie bynajmniej z takiego ogólnego planu, że zło tworzy życie. O nie! Z innego. Bo takiego, że tworzy życie bardzo szczególne. Jeśli sobie przypomnicie tego Anakina Skywalkera granego przez pucułowate dzieciątko, to gdzieś tam stanie wam przed oczyma jego matka, która mówi, że Anakin urodził się sam z siebie. Naprawdę? A może akurat w pobliżu przebywał Darth Plagueis ukrywający się jak zwykle w cieniu i tak manipulujący, by na skutek zbiegu nieprzeliczalnej liczby przypadków jego znalazło się na wierzchu? Czy to już nie jest dramatyczne?

Pozostaje oczywiście taka wątpliwość, czy jednakże matołek Jar Jar Binks był tym całym Darthem Plagueisem, skoro od samego Palpatine’a wiemy, że on wykończył swego mistrza? Wiecie, Yoda nie umiera całkiem, ani Obi-wan Kenobi, a wcześniej w tych nieszczęsnych częściach 1-3 dowiadujemy się, że Qui-Gon Jinn nauczył się powrotu zza grobu, czy zatem ktoś tak potężny jak ukryty Darth Plagueis, posiadający przy tam takie umiejętności jak tworzenie życia nie umiałby dokonać czegoś nieco tylko bardziej skomplikowanego, a mianowicie przenieść swego ducha w nową materię i się odrodzić chociażby jako cymbał Jar Jar Binks? O Sithach wiemy, że kierowali się o wiele mniejszymi skrupułami niż Jedi, bliższa im też była tkanka materialna. Z charakterystyki jaka nam dostępna, a dotyczy tej strony użytkowników mocy to chyba sprawa łatwa do zaakceptowania. Zatem Darth Plagueis mógłby się odrodzić, mógłby powołać do życia Anakina, jako udający półmózga Jar Jar Binks doprowadzić Jedi do upadku, po drodze każąc powołanemu przez siebie tworowi pokochać.
A to już jest naprawdę dramatyczne.

A dalej?
Przebudzenie mocy bardzo zdecydowanie idzie w stronę rozwiązywania dramatu wewnętrznego, czyli w tym konkretnym wypadku dotyczącego pojedynczej rodziny. 
W związku z tym oczywiście należy rozważyć czyją córką jest Rey.

Pierwsza możliwość, że Hana Solo i księżniczki Lei, co za tym idzie jest siostrą ojcobójcy Kylo Rena. Wojna domowa jest wojną najokropniejszą, tu przeniesienie na mniejszą skalę, jako starcie rodzeństwa. W oczywisty sposób kroi się bardzo mocny rys dramatyczny. Ale co poza jego potrzebą, jakieś argumenty?
A chociażby takie, że dziewczyna pilotuje Sokoła Millenium, ponadto otrzymuje miotacz laserowy (nie mylić z późniejszym mieczem), z którego nieskutecznie ostrzeliwuje Kylo Rena, na koniec obejmuje Leię.
Tu oczywiście taka wątpliwość, że Leia ani Han nie wiedzą o swojej córce. A jeśli Luke dla ich dobra namieszał im w głowach? Z jakiegoś powodu ten Luke ukrył się na końcu świata, z uczniami widać też mu się nie udało, bo kto w świat mocy wprowadzał Kylo Rena?

Ale dziewczyna może być także córką Luke’a, a to dla takich racji:
- wychowuje się na pustynnej planecie podobnie jak Luke;
- otrzymuje miecz od kogoś obdarzonego mocą;
- tak jak w przypadku Luke’a ginie wcześniej poznana osoba wprowadzająca ją w świat mocy, to Han, który mówi o tym, że moc i Jedi to wszystko prawda;
- miecz świetlny miał wcześniej należeć do Anakina, później Luke’a, a teraz do niej – tak słyszy, to wszystko przypadek, czy jednak następstwo pokoleń?

Obydwie sytuacje są mocne, choć skłaniam się do przekonania, że ta pierwsza przeważa nad drugą.

Ale istnieje jeszcze inna możliwość.

Ona to po prostu Darh Vader.

Przypuszcza się, że Snoke to wcielenie Dartha Plagueisa, mnie samemu bardzo podoba się wizja, że także młotka Jar Jar Binksa, wtedy, jeśli Snoke to Darh Plagueis – a zatem możliwy stwórca Anakina, to otrzymujemy kolejne starcie ojca z synem na podobieństwo pierwszej gwiezdnej trylogii, czyli części 4-6.

Ale czemu miałby to być Anakin Skywalker?
Ano chociażby temu, że oczy Rey zostają rozpoznane. Może tak być, że zostają rozpoznane jako dziedzictwo po dziadku i ojcu, czyli, że ona w prostej linii potomkiem Anakina i Luke’a, ale może być i tak, że to dokładnie te same oczy. A wtedy takie małe pytanko, czyje, by robiło to na nas wrażenie?
No i ten miecz. Do nikogo on nie woła, a do dziewczyny jak najbardziej. Luke posługiwał się nim, Kylo Ren pragnie go jako dziedzictwa po dziadku, ale to ona jednak słyszy dokonane nim zbrodnie. Odpycha go od siebie, typowa ucieczka w nieświadomość, ale tylko czemu, skoro ona nie ma nic na sumieniu, bo to cudze winy?
Wreszcie sama walka z Kylo Renem. Póki ona nie zajrzy w głąb siebie (tu ciekawe odniesienie do Geda z Czarnoksiężnika z Archipelagu LeGuin, który najmocniejszy staje się wtedy, gdy odkrywa naturę Cienia) zbiera cięgi, a później bardzo łatwo zwycięża, na podobieństwo starcia Darha Vadera z synem w Imperium kontratakuje, kiedy Luke traci dłoń. Adekwatnie Kylo Ren zostaje wielokrotnie ranny.
Ale czy Rey w takim wypadku całkowicie obudziła w sobie wiedzę, kim jest? Oczywiście, że nie, ale Luke może wiedzieć.
Poza tym pojawia się kwestia, że Vader to dziewczyna, wszystkie feministki będą zachwycone, ale przyznam, że mnie to wcale nie przeszkadza, ba, podoba mi się.

A czemu Anakin mógłby wrócić? Cóż, potężny był jak nikt, co Yoda potwierdzał, a później zawiedziony Obi-wan, no i stał po obydwu stronach. Jeśli nie on, to kto? Na dodatek ta walka to jak uczniaka z mistrzem, uzurpatora z kimś prawdziwym. Aż cierpnę, kiedy o tym myślę.

Po tym wszystkim co tu napisałem, dochodzę do wniosku, że te całe Gwiezdne Wojny to po prostu jakaś kosmiczna opera mydlana.
Albo mit, który symbolicznie opowiada o losach ludzkich.
Tak je kiedyś odczytywałem, szczególnie Imperium kontratakuje, do czego doszedł Powrót Batmana i Genezis z Ducha, choć przyznajmy z miejsca, że to ostatnie dziełko o jednostkowych losach ludzkich to za wiele nie ma do powiedzenia.

Trzeba też zauważyć, że bynajmniej nie poruszam tu kwestii teologicznych. Choć na takie by się kroiło, skoro zwracam uwagę na to, że Zło posiada moc sprawczą na podobieństwo Dobra. W takim wypadku niewątpliwie należałoby rozważać jakieś teorie manichejskie. Robił to Philip K. Dick w Kosmicznych marionetkach i powiedzmy od razu, że logicznie taki układ, gdy mamy po jednej strony kreatywną stronę dobrą, a z drugiej złą, jest rozumowo łatwiejsze do przyjęcia. Wiadomo wtedy która strona za co odpowiada. Inaczej z naszą tradycją chrześcijańską. Zło to brak dobra, co opisał Tolkien ukazując Morgotha i Saurona jako tych, którzy mogą wykoślawić, skarykaturyzować dzieło Boże w postaci goblinów lub ogrów, ale nie stworzyć ich z niczego. Ciekawe w tym względzie jakby Autor Władcy Pierścieni zareagował na filmowego Sarumana, który jednak stwarza uruk-hai, ewentualnie na nazguli wracających zza grobu w Hobbicie Petera Jacksona? Może Tolkien w grobie się przewraca?
Lecz o tym Gwiezdne Wojny na szczęście nie są, to opowieść o człowieku i jego zmaganiach ze złem, ale takim wewnętrznym, co zobrazowane zamknięciem w obrębie jednej rodziny.

Jedno jest pewne, jakiekolwiek pomysły będą realizować kolejne części, to będzie co obejrzeć w nieodległej przyszłości w pobliskim kinie.

nieistotny osobnik

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości